Jorge Gutierrez to reżyser, z którym spotkałem się po raz pierwszy. Sympatyczny grubasek stworzył animację, którą zdecydował się wesprzeć sam Guillermo del Toro (który ma pozycje lepsze i gorsze, ale jednak mimo wszystko – oglądające się miodnie).
Jako, że małżonka ma lubi ostatnio sama z siebie odpalić coś wieczorkiem na ekranie (w końcu!!!!111eleven), trafiła całkiem przypadkiem na powyższy tytuł. I przyznaję. Oprócz jednego, naprawdę niewielkiego (choć zauważalnego) problemu z tym filmem, jest on – r e w e l a c y j n y.
Całość, jak można się domyślić, jest oparta na bardzo silnej wierze mieszkańców Meksyku w życie pozagrobowe. W lekki i przyjemny sposób przybliża wartości tak ważne dla osób, które kiedykolwiek kogoś straciły. Od wprowadzenia, przez rozwijanie się fabuły, do samego końca – opowiada się nam o kwestiach związanych z wiarą.
Postaci? Są wyraziste, ogarniające swoją rzeczywistość i „cienie ich ojców / przodków”. Określenie to jest zresztą motywem bardzo zgrabnie wplecionym w całość filmu.
Na „Księdze Życia” bawić się będzie cała rodzina. Dzieciaki pochłonie historia, rodziców poczucie humoru, którego młodsza widownia często nie ogarnie.
Bardzo polecam.
Co mi w całości jednak nie pasuje?
Wokal. Głównego. Bohatera. Jest jakiś taki zbyt lekki, delikatny, łagodny. Owszem, może się podobać. Ale mi działał na jajo ;).