#zlamatkatrip, Góry, podróże

Spotkałam swojego ducha lasu i dostałam lekcję pokory

O tym, że góry uczą pokory chyba każdy z nas wie. Jest jednak we mnie taki pierwiastek uporu, który pcha mnie w sytuacje z góry skazane na cierpienie i zgrzytanie zębami.

Przez całkowicie przypadkową rozmowę zapisałam siebie i Chomiczka na 3-dniowy wypad w Pieniny – same, bez małża, który ma siłę nosić dziecię. Z jednej strony ruszyłam na szlak z nastawieniem na przygodę, tłumacząc sobie, że jak Chomiczek nie podoła to szybciej skończymy wyjazd. Prawie tak by się stało. 3 noce w schroniskach górskich i wędrówka z plecakiem niezależnie od pogody i trochę ponad 3letnim krasnalem u boku.

Ten wyjazd był wielką próbą naszej relacji, relacji matki i córki. Nie było przebacz, musiałyśmy umieć zażegnać kryzysy i nauczyć się sobie ufać. Nie było miejsca na trzaśnięcie drzwiami czy wyjście do drugiego pokoju.

Niesamowicie cieszę się, że byłyśmy tu razem. Nie ma żadnego znaczenia, że szłyśmy kilka razy wolniej od całej ekipy, że przemokłyśmy do suchej nitki gdy wracałyśmy w burzy*, czy że potrafiłyśmy się wkurzać na siebie na szlaku.

*w tym miejscu wielkie dzięki dla Oazy, która przyszła z odsieczą w momencie, kiedy szłyśmy ostatkiem sił zaklinając kolejne metry na drodze do schroniska, oraz Basi, która znalazła miejsce dla nas w swoim aucie :)

Dzięki temu, że byłyśmy tylko we dwie pośrodku lasu i w każdą ze stron prowadziła tak samo trudna i długa trasa musiałyśmy sobie pomagać i nauczyć się współpracować. To jak dzielnie moja córka maszerowała wiemy tylko my i las :)

Dzień pierwszy – Trzy Korony

Pierwszy dzień był chyba najtrudniejszy, bo był całkowitą nowością dla nas – ja nigdy nie wędrowałam z tak dużym i ciężkim plecakiem, a Chomiczek po pierwszych kilku krokach zaczęła marudzić, że ją bolą nogi… Wyobrażacie sobie moje zdziwienie, gdy z zaciętą miną poinformowała mnie, że ona nigdzie nie idzie i chce do domu? Tłumaczenie sytuacji przeplatane jej płaczem, moim nerwem i głębokimi oddechami trwało jakieś 40 minut, ale ja myślałam, że noc mnie zastanie zanim skończymy tę dyskusję.

Wiem, że nie widać, ale po paru metrach chyba miałam mały zawał ;)

Sama siebie musiałam przekonać, że tym razem nie ma miejsca na fochy i trzeba się wziąć w garść i ruszyć przed siebie. Wejście na szczyt Trzech Koron było okrutnie męczące, nie spodziewałam się, że cały szlak będzie w schodach! Szok i niedowierzanie. Szczerze nie polecam na wycieczkę z małym dzieckiem. Z Chomiczkiem robiłyśmy przerwy co dwa schodki, niestety było zbyt stromo, żebym mogła ją nieść bez ryzyka zawału (który myślałam, że nadchodzi gdy na początku trasy wzięłam ją na barana).

Ludzie, których spotkaliśmy po drodze byli cudowni! Kibicowali nam i dawali siłę by iść dalej :)

Na rozdrożu, gdy udało nam się pokonać wszystkie schody, moje dziecię dostało oklaski, które tak ją speszyły, że musiałam ją donieść na ławkę :)

Będąc tak blisko szczytu nie miałam serca odpuścić… 40 minut marszu (już bez schodów, ale nadal całkiem stromo). Po niespełna 200 metrach wiedziałam już, że Chomiczek nie pójdzie ani kroku dalej – 4-ro godzinna wędrówka to jest kres jej możliwości i jeśli chciałam zdobyć szczyt to musiałam sięgnąć w głąb siebie. Mogłam zejść nie widząc szczytu, lub zapakować ją w nosidło i cisnąć dalej (choć młoda i tak sama by nie poszła) :) Jak myślicie, co zrobiłam?


Fot. Tomasz Jakubiec

#CzłowiekWielbłąd

Ten mój cholerny upór zaprowadził nas na szczyt! Ile było radości na samej górze ilu cudownych ludzi przybijających piątki!

Córka pełna empatii

Komentarze wypowiadane głosikiem pełnym troski:

„będzie ławeczka to odpoczniesz”, „jeszcze troszeczkę i będziemy” i mój osobisty hit… „mamo szybciej, bo burza idzie!”

#takżetak ;)


Zmęczona matka, ma głęboko w d… jak bardzo jest przepocona i czerwona ;)

W dół Chomiś już dzielnie marszem parła przed siebie, tak jakby te 30-40 minut w tuli zregenerowało całe jej zmęczenie (szkoda, że nie moje). Nawet deszcz nie zmył jej zapału i pogody ducha – to dzięki niej dałam radę. To jej siła (i mój upór) niosła mnie na szczyt, a potem bezpiecznie zaprowadziła do schroniska.

Można wierzyć lub nie, ale ja wiem, że miałyśmy swojego anioła stróża… drugiego dnia mogłyśmy mu pomachać, a ja z łezką w oku i zachwytem przyglądałam się jak przekracza Dunajec.


Naszego ducha opiekuna widzę na tym zdjęciu tylko ja, bo wiem, że on tam był. Stał na granicy lasu po lewej stronie.

Nasz opiekun

Drugiego dnia, jako jedne z pierwszych ruszyłyśmy ze schroniska. Wcale nie było wcześnie, coś między 10 a 11. Padał deszcz, a ja z Chomiczkiem nie zmyłyśmy jeszcze zmęczenia z dnia poprzedniego ruszając na szlak. Gdy odwróciłam się, by zobaczyć czy chociaż część ekipy ruszyła za nami, na brzegu Dunajca zobaczyłam swojego opiekuna, ducha lasu…

Przepiękny, niesamowicie wielki dostojny jeleń przechodził niespiesznie przez rzekę – woda sięgała mu najwyżej do połowy brzucha. Poroże miał jak z filmu fantasy. Był doskonały w całej swojej okazałości. Ja z Chomiczkiem na plecach (bo plecak do kolejnego punktu pojechał samochodem) stałyśmy tak i patrzyłyśmy jak zwierz chowa się w lesie na drugim brzegu. W tym momencie ogarnął mnie spokój, poczułam, że jestem we właściwym miejscu. To było najdoskonalsze uczucie jakie mogłam wtedy poczuć. Dopiero teraz, gdy spisuję te słowa trochę żałuję, że nie wyciągnęłam lustra by zrobić mu zdjęcie. Czasami to właśnie o to chodzi… o to, by chłonąć takie momenty, a nie rozpraszać się :)

Dzień drugi, trasa Palenica – Durbaszka

Nocowanie w schroniskach ma swój niepowtarzalny klimat. Do tego człowiek jest tak zmęczony, że nawet najbardziej niewygodne i małe łóżko staje się królewskim łożem :)


Tak wyglądał nasz „cały” pokój, chyba najmniejsze pomieszczenie w całym schronisku! Było ekstra!

Nawet gdy jestem maksymalnie wykończona, to takie widoki przywracają siły i ładują bateryjki w trybie ekspresowym.


Wieczorny widok ze schroniska Orlica w Szczawnicy


Na plecach, pod pałatką, Chomiczek w tuli regeneruje swoje siły i dosypia ;)

Jak to w górach bywa, pogoda jest niesamowicie przewrotna i nie zwraca uwagi na nasze plany. Zamiast marszować od rana powstała alternatywna „droga” na górę: na Palenicę wjechaliśmy wyciągiem – co dla młodej było fantastyczną atrakcją.

Dopełnieniem szczęścia było spotkanie z salamandrą plamistą, która mimo tłumu dzieci spokojnie szła sobie po kamieniach.

Ta pięknie zielona trawa po chwili zmieniała się w upiorne błoto, na którym zaliczyłyśmy glebę. Tak dokładnie, to ja zaliczyłam… a że trzymałam młodą za rączkę to upadła razem ze mną :(

Obyło się bez większych szkód, za to już nam powiewało, że będziemy bardziej brudne ;)

Normalnie jednorożce, tona brokatu i to wszystko polane miodem i oblepione błotem po same kolana. Cały czas się wzruszam, gdy sobie przypominam najpiękniejsze słowa, jakie Chomiczek wypowiedziała do mnie w trakcie marszu:

„Kocham Cię mamo, za to, że mnie tak uczysz”

Ten dzień mimo napierdzielającego deszczu był doskonały, nie miałyśmy ani chwili obsuwy. Chomiś złapała takie tempo, że połowę trasy byłyśmy na czele całej ekipy. Cały czas z uśmiechem, z wielką chęcią poznawania nowego parła przed siebie.

Na tej trasie był jeden taki trudny moment, gdzie każdy sobie pomagał. Deszcz, błoto, strome zejście i śliskie kamienie zrobiły z kilkunastometrowego odcinka dość karkołomne zejście.

Osobiście bardzo szczęśliwa byłam gdy tylko przestało padać, ale góry miały dla nas jeszcze lepszy plan :)

Wyszło słońce ukazując piękno okolicy. Szlak wyglądał jak autostrada: szeroko, płasko, łatwo i zapiera dech!

„Góry to zamienione w skały wykrywacze kłamstw, pozwalające człowiekowi poznać samego siebie, a także innych. Każdy musi kiedyś zrzucić maskę. Wszystkie cechy charakteru tworzące osobowość, w ekstremalnych warunkach wychodzą na światło dzienne w skoncentrowanej formie.” 
Stefan Głowacz

Taka refleksja mnie naszła, że w górach nie ma ludzi lepszych i gorszych. Gdy jesteśmy wystawieni na ciężkie warunki i nie mamy drogi ucieczki to odnajdujemy w sobie pokłady siły fizycznej i psychicznej by iść dalej, do celu. Bardzo lubię powyższy cytat Stefana Głowacza, bo w moim odczuciu i pojmowaniu gór oddaje on każde moje wyjście w góry.

Szanuję i podziwiam mieszkańców górskich terenów. Są to niesamowicie zahartowani i szczerzy ludzie. Prości w swoim pojmowaniu świata i przez to tak mocno związani z tymi ziemiami, z każdym drzewem. Możliwość rozmowy z nimi była pięknym doświadczeniem.

Dwa dni marszu. Każdego dnia w nogach miałyśmy średnio 9-12 km, a ten mały krasnal za każdym razem z taką samą fascynacją zatrzymywała się przy KAŻDYM robaczku! Kocham ją tak bardzo, że sama nie ogarniam!

W tym momencie zrozumiałam, że to ona uczy mnie/nas. Od ponad trzech lat ten mały człowiek pokazuje nam jak cieszyć się z rzeczy małych. Jak doceniać każdy szczegół, każdy promyk słońca, zwracać uwagę na każdego żuczka, mrówkę, biedronkę. Tutaj to ja dziękowałam Chomiczkowi za to, że to ona mnie tyle uczy. Doskonała była jej zaskoczona minka i pytanie „ja?” <3

Dzień trzeci: powrót

To był kolejny dzień, kiedy Chomiczek pokazała jak cudownym jest piechurem.

Pobudka o6:30

Wyjście ze schroniska Durbaszka: 7:00

Ostatni raz jak podczas tego wyjazdu ruszyłyśmy na szlak… tym razem krótki, bo jakieś 2,5 km w dół. Trasa szeroka, bez przeszkód. Wyruszyłyśmy bez śniadania (dobrze, że kolacja była porządna) żeby zdążyć na poranny (jedyny) autobus jadący do Nowego Targu.

Po raz kolejny poczułam, że opuszczając te góry jakaś część mnie w nich pozostanie na zawsze. Mimo trudności, oraz wielu kilometrów w nogach i niewygód schroniskowych (które robią świetny klimat), możliwość obcowania z tak piękną i nieokiełznaną przyrodą działała na mnie tonizująco :)

Zdjęcie zrobione na życzenie Chomiczka „bo ma takie ładne kolorki”

A tak obie wyglądałyśmy o poranku :) #mojeszczęście

Klamrą zamykającą cały nasz wyjazd było ponad 4ro godzinne oczekiwanie na pociąg i 9cio godzinna jazda do domu ;)

Jakie pamiątki można przywieźć z gór? :)

Oczywiście, że muszelki!

To był bardzo trudny i piękny wyjazd :)