Siedzę w pracy, niewyspany kompletnie.
Położyłem się o 2:30 w nocy, bo naszą paskudę złapało lekkie przeziębienie i trzeba ją było nosić. Pół roku dziecka – nie pogadasz. Biorąc pod uwagę, że po urodzeniu miała pewne problemy z układem oddechowym – trochę się schizuję. Ale spoko – małżonka jutro skoczy do lekarza, dostaną kropelki, będzie git.
Ino wciąż – trochę się martwisz.
Mała w końcu zasypia.
Kładę się i ja, ale zanim odpadam, przypominam sobie znienacka całą otoczkę przed i po narodzinową.
Wkurzanie się rudej, bo
– brzuch jej rośnie,
– ma na coś ochotę a nie można,
– bieganie sprawia jej już zbyt dużą trudność,
itp.
I wraca też wspomnienie spędzania czasu szpitalnego w towarzystwie oksytocyny i obserwacji totalnego zaniku kostek.
I sam poród.
Cholera, nigdy się tak nie martwiłem jak wtedy. Kobiety mają jakiś niesamowity pstryczek w głowie, który pozwala to wszystko zapomnieć. Gdy pytałem się I co pamięta, słyszałem tylko o jakichś migawkach. I nie mówię o momencie kulminacyjnym tylko o kilkunastu godzinach hardkoru. Dziwne to i niesamowite.
Siedzę obok, trzymam ją za rękę i obserwuję. Tylko tyle mogę. Kochana przeze mnie osoba leży i wyje z bólu a ja mogę jej tylko pozwolić zaciskać dłoń na mojej. Bezsilności, którą człowiek czuje w takim momencie nie da się porównać z niczym innym.
Czekamy więc na anastezjologa, który miał pojawić się ponad godzinę temu, ale niestety asystuje gdzie indziej. A jest jedyny na oddział.
W końcu przychodzi i nieśpiesznie, dowcipkując z kolegą, przygotowują dawkę. Nigdy jeszcze nie miałem tak wielkiej ochoty rzucić się na drugiego człowieka i zrobić mu krzywdę. Siedzę jednak grzecznie i trzymam rękę wyjącej żony.
Dawka okazała się jednak niewystarczająca i pomogła tylko w pewnej części. A nic mocniejszego już się nie dostanie. Skurcze spotęgowane przez oksytocynę + atak kolki nerkowej = nawet nie próbujcie sobie tego wyobrażać.
Koniec końców zapada decyzja, że dziecko już trochę za długo próbuje przyjść na świat i w trybie ekspresowym wymagana jest cesarka.
W ciągu kilkunastu sekund ogarnięte jest wszystko i na pełnej ku*** jazda na salę. W ostatniej chwili jeszcze rzucam „wszystko będzie dobrze” i zabieram łańcuszek.
Wracam po rzeczy, zbieram je i siadam w środku nocy na pustym korytarzu. Zaczynam się chyba modlić. Bo boję się jak nigdy dotąd. Że za długo czekali, że łóżko jechało zdecydowanie szybciej niż średnia prędkość łóżek jadących na salę.
Że po prostu coś będzie nie tak.
W pewnym momencie drzwi sali otwierają się z trzaskiem i wypada z nich pielęgniarka wioząca w szpitalnym wózeczku jakąś drobinę podłączoną do tlenu. Mija mnie bez słowa i po chwili znika na drugim końcu korytarza na OIOMie. Nogi się pode mną uginają, siadam.
To już nie jest strach. To czyste przerażenie.
Przez kilka minut po głowie przetaczają się tak dzikie myśli, że chcę krzyczeć na wszystkich. Ino nie ma na kogo. Bo korytarz znowu jest pusty.
W końcu wychodzi lekarka, która się „nami” opiekowała. Staje, uśmiecha się i mówi:
Wszystko jest w porządku.
I nie potrzebuję więcej. To się liczy najbardziej. Że wszystko jest ok, że ktoś mi przekazał, że jest już po wszystkim.
No i siedzę sobie niewyspany.
Trudno. Będzie trzeba to w ogóle nie położę się spać i będę ją nosił do rana.
Ten tekst powstał na nieistniejącym już blogu Krzyśka. Stwierdziliśmy, że czasami może coś się stamtąd pojawi ;)