W ostatnie wakacje Finlandia zauroczyła nas bliskością natury i pięknymi krajobrazami. Sam pomysł spędzenia ferii w mroźnych i zaśnieżonych ostępach Laponii był więc błyskawicznie zatwierdzony z córką.
Całość wyjazdu zorganizowałyśmy same, żeby po powrocie jeszcze mieć kasę na życie :).
Planowanie – lot, atrakcje i noclegi
Z racji tego, iż leciałyśmy w towarzystwie „z Pamiętnika policjantki” i jej syna, trzeba było dopasować logistykę pod 4 osoby. Dzięki temu zdecydowanym plusem powiększonej ekipy była osiągnięta optymalizacja kosztów.
Bilety kupowałyśmy na WizzAir w październiku (wylot miałyśmy w pierwszym tygodniu lutego). Ja korzystam z madżentowych linii lotniczych, bo je znam, sprawdziłam, mam tam konto i nie muszę kombinować i stresować się odmiennym procesem zakupu lub innymi przepisami dotyczącymi bagażu.
Leciałyśmy z bagażem podręcznym – córka z plecakiem małym, ja z kabinowym, tym trochę większym (dostępnym na Wizz priority). Lot z Gdańska do Turku (jak w ostatnie wakacje). W samym Turku miałyśmy kilka godzin na pospacerowanie i wszamanie maczka. Korzystając więc z wolnego czasu odwiedziłyśmy Katedrę, do której latem nie udało się nam dotrzeć.
Katedra w Turku jest kościołem matką Ewangelicko-Luterańskiego Kościoła Finlandii i narodową świątynią kraju. Została zbudowana w XIII wieku i rozbudowana w XIV i XV stuleciu. Katedra widoczna jest z wielu punktów miasta i stanowi jego znak rozpoznawczy. Wnętrze robi niesamowite wrażenie, a w bonusie gdy korzystałyśmy z ciepełka, mogłyśmy posłuchać pięknej gry na wiolonczeli. Latorośl ma poprosiła wiolonczelistkę by wykonała „Caroll of the bells” – borzeliściasty! Ależ to pięknie brzmiało.
Wracając jednak do samej podróży, to Turku było miejscem „przerzutu”. Na miejscu wylądowałyśmy ok 15:00, a o 23:00 ruszyłyśmy pociągiem „św. Mikołaja” najdalej jak się dało tym środkiem transportu na północ – do Rovaniemi.
W pociągu zakupiłyśmy przedział sypialny. W tym miejscu osoby, które wiedzą jak rodzime kuszetki potrafiły wyglądać mogłyby doznać szoku.
Przedział 2-osobowy, w wersji budżetowej (czyli bez łazienki), czyste i całkiem wygodne łóżko piętrowe, zamykana umywalka z kubeczkami i mydełkiem, świeża pościel, buteleczka wody na pasażera, działająca klimatyzacja (!) i kontakty przy obu łóżkach.
Cena za przejazd w jedną stronę wyniosła 69 euro. Przejazd trwał 13 godzin. Dla porównania latem wracałyśmy pociągiem z Gdańska do Warszawy w podobnym budżecie za przejazd w jedną stronę.
Przedziały z koleżanką miałyśmy obok siebie, więc uprzejmy konduktor zaproponował aby otworzyć drzwi na ściance rozdzielającej kabiny (standardowo zamykane są one na klucz, który ma wyłącznie konduktor).
Jeśli zależy wam na przycięciu kosztów w większym stopniu, to możecie zakupić miejsca dla osoby dorosłej, a dziecko do 12 roku życia zgłaszacie jako osobę dodatkową i nie płacicie za bilet. Istotne jest, że w takim wypadku śpisz z dziecięciem na wyrku o szerokości ok. 70 cm. :). My taki manewr zrobiłyśmy na drogę powrotną, ponieważ weekendowe ceny biletów są dużo wyższe a kasę wolałyśmy przeznaczyć na pamiątki.
Noclegów na miejscu szukałam na booking.com i finalnie miałyśmy dwie miejscówki:
- mieszkanie w mieście – 2 sypialnie, salon, łazienka i wielka kuchnia, w której spędzałyśmy większość czasu :)
- dom z sauną poza miastem – dwie sypialnie, salon z kuchnią dużym kominkiem i prawdziwą sauną, z której można wybiec w śnieg
Atrakcje namierzałyśmy wspólnie. Nasza towarzyszka podróży wyszukała na instagramie Baba Husky – polkę, która organizuje w Laponii przejazdy zaprzęgami huskych. Pozostałe atrakcje znajdowałyśmy w internecie i weryfikowałyśmy opinie wybranych lokalizacji.
Psie zaprzęgi
Jak już przy piesełkach jesteśmy to niezmiennie jaram się maszerowaniem… maszowaniem… byciem maszerem, czyli osobą powożącą psim zaprzęgiem.
Na saniach jechaliśmy całą czwórką. Matki na zmianę powoziły, a dzieci jechały w saniach. Całość świetnie zorganizowana, na miejscu dostaliśmy kombinezony, które mimo ciepłych ubrań założyłyśmy – głównie po to, żeby piesełki nam ich nie zapaskudziły. Organizatorzy mają także ciepłe buty i skarpety dla uczestników.
Przejazd saniami był całkiem długi (porównując do konkurencji) bo ponad 5 km, do tego mizianie pieseczków, ciepłe napoje i ogrzanie się w jurcie przy kominku i rozmowy z opiekunem psiaków.
Wioska Św. Mikołaja
Samo wejście do wioski jest za darmo, tak samo jak wizyta u Mikołaja, choć do świętego trzeba odstać trochę w kolejce.
O tym, że za fotkę z Mikołajem trzeba zapłacić około 200 zł przeczytacie wszędzie w sieci. Nam wystarczyła sama wizyta i przytulasy. Niesamowitej magii dodaje sam Mikołaj, który rozmawiał z młodą i po angielsku i po polsku! Rozumiał i mówił łamaną polszczyzną, co dodawało całej wizycie niesamowicie realnego wymiaru. Serio przez chwile czułam się jak mała dziewczynka :)
Renifery i łowienie ryb w przeręblu
Dużym szokiem była dla mnie informacja, że w Finlandii wszystkie renifery mają swojego właściciela. Innymi słowy, reniferki patatajają sobie 3/4 roku na wolności, a na zimę są zaganiane do zagród. Dla finów jest to w dużej mierze zwierzę hodowane na mięso i skóry, dodatkowo pod kątem turystyki. Ciężko znaleźć farmę, na której ma się 100% pewności, że zwierzęta traktowane są w sposób etyczny. Ja starałam się takimi kategoriami wybrać najlepsze miejsce do odwiedzenia.
Saniami pojechaliśmy na pobliskie jezioro, żeby pomoczyć kija.
Łowienie ryb na zamarzniętym jeziorze samo w sobie było świetnym doświadczeniem. Choć moja ekipa preferowała ogrzewanie się przy ogniu, ja z przyjemnością mroziłam robaka w lodowatej wodzie. Ba! sama sobie przerębel wywierciłam :).
Lodowe rzeźby i kolacja w lodowej restauracji
Oj, bardzo chciałyśmy zjeść obiad w restauracji całej z lodu! Miałyśmy w pierwszym założeniu podjechać do bliższej lokacji, jednak po poczytaniu opinii o Ice village w Kittla namówiłam ekipę i ruszyliśmy jeszcze dalej na północ. Link do lokalizacji na google maps TUTAJ.
To jak ogromne wrażenie robią rzeźby lodowe w tym miejscu jest nie do opisania. Poziom szczegółów, sposób podświetlenia i wszechobecność morskich stworzeń zachwycała.
W tym miejscu co roku wystawa ma inny motyw przewodni – aż by się chciało co roku tu zaglądać :)
Okoliczności przyrody również są bezbłędne. Wszędzie mnóstwo świeżego śniegu – cytując córkę „jak niezamalowane płótno”.
Last but not least – kolacja. Ogromnym plusem tej restauracji jest możliwość rezerwacji bez konieczności płacenia z góry oraz wybór dań z karty na miejscu (a nie przy rezerwacji online).
W karcie do wyboru jest jedna z dwóch przystawek, danie główne i deser.
Piękny to był tydzień, z mnóstwem emocji i niesamowitych przeżyć :)